środa, 3 lipca 2013

S03E10 Eddie In The Dojo part I

Kim, Lorie, Jack i Jerry w ogóle nie byli zdenerwowani. Absolutnie. Nie można było tego powiedzieć. Oni byli wściekli do granic możliwości. Ten dzień miał być najwspanialszym dniem w roku. To właśnie wtedy kończyła się szkoła, prace domowe, testy, a zaczynały nowe przygody, miliony atrakcji i beztroska. Dlaczego Milton to zrobił? Czemu wspólnie z Cowellem spiskowali, by ich skłócić? Aby sztuka lepiej wyszła? To nie był żaden powód.
Rudy, Emily i uczniowie szybkim krokiem kierowali się w stronę dojo. Właściwie to przyjaciele narzucali tempo. Nie mieli oni ochoty na długie spacerki w takim nastroju. Jack ostatni wszedł do budynku, głośno trzaskają drzwiami. Znajomi opadli bezsilnie na maty. Ostatni dzień szkoły był niezwykle nieudany.
-          Nie znoszę go – warknął Jack. – Chciał nas skłócić.
-          I udało mu się – powiedziała Kim.
-          Niestety – westchnęła Lorie.
Siedzieli i rozmyślali, gdy nagle ni stąd, ni zowąd do pomieszczenia wszedł nieśmiało uśmiechający się Milton. Wszyscy posłali mu spojrzenia pełne wyrzutów. Oglądanie go w tej chwili było ostatnią rzeczą, której pragnęli.
-          Przepraszam? – bardziej spytał niż oznajmił Krupnick.
Brewer gwałtownie podniósł się z maty. W oczach Crawford można było dostrzec przerażenie.
Jack podszedł niebezpiecznie blisko rudowłosego.
-          Powiedz mi, Milton. Co jest z tobą nie tak? – wysyczał chłopak prosto w twarz przyjaciela. – Jak mogłeś się na coś takiego w ogóle zgodzić?!
-          Właściwie ja zaproponowałem, żeby was skłócić.
Jakieś nadludzkie siły powstrzymały Brewera, by nie uderzyć Krupnicka. Rudy obserwujący całą sytuację ze strachem podszedł do uczniów i stanął pomiędzy nimi, tym samym rozdzielając ich.
-          Wiecie, że nie jestem za tym, aby mieszać się w wasze sprawy, ale teraz muszę to zrobić ze względu na bezpieczeństwo. Przepraszam, Jack – powiedział Gillespie zwracając się w stronę szatyna.
-          Nie przepraszaj. Właściwie powinienem powiedzieć „dziękuję” , bo gdyby nie ty, nie wiem, czy nasz kolega stałby teraz w jednym kawałku – syknął Brewer i usiadł obok Martineza.
-          Co ty tu właściwie robisz? – zapytała Kimberly rudowłosego. – Przecież miałeś odsiedzieć dwanaście godzin.
-          Phil wpłacił dodatkową kaucję za mnie.
-          Dzięki za informację. Już wiem, żeby skopać mu tyłek przy najbliższej okazji – fuknął Jack.
-          Jack! – upomniał go sensei i pokręcił głową, co było oznaką jego niezadowolenia.
-          Przepraszam.
W całym pomieszczeniu zapanowała cisza. Przyjaciele powiedzieli już sobie wszystko, co mieli do powiedzenia. Nikt nie ośmielił się odezwać. Wszyscy zachowywali się tak, jakby nad czymś intensywnie rozmyślali. Jednak po krótkiej chwili z zadumy wyrwał ich nieznajomy czarny samochód, który wydawałoby się, że pojawił się znikąd pod dojo Bobby’ego Wasabi’ego. Każdy był zaskoczony. Zdziwienie stało się jeszcze większe, gdy z auta wyszedł nie kto inny jak Eddie Jones! Jerry i Rudy najszerzej otworzyli swoje buzie, nie mogąc uwierzyć w to, co właśnie widzieli.
Ciemnoskóry chłopak przekroczył próg dojo z szerokim uśmiechem na twarzy i walizką w jednej ręce.
-          Eddie! – wykrzyknęli radośnie przyjaciele, po czym rzucili się na Jonesa.
Wszyscy zaczęli przytulać Eda. Po chwili chłopak leżał już na podłodze. Lorie wraz z Emily dokładnie przyglądały się zaistniałej sytuacji.
Kim, Jerry, Jack, Milton i Rudy stale ściskali Eddie’ego. Nikt nie mógł odczuć tego, co oni właśnie czuli. Nie widzieć przyjaciela przez pięć miesięcy to tortury! Rozmowy telefoniczne lub pisanie e-mailów nigdy nie zastąpią prawdziwego spotkania. Wszyscy tak bardzo tęsknili za tym wiecznie pogodnym chłopcem.
-          Dusicie mnie – wyspał Jones.
Przyjaciele się zaśmiali i podali ręce ciemnoskóremu, by ten mógł wstać.
-          Czemu nie mówiłeś, że przyjeżdżasz? – pytał Gillespie.
-          Chciałem zrobić niespodziankę przyjaciołom – uśmiechnął się ciepło chłopak.
-          I udało ci się – oznajmił Jack. – Chociaż nie jestem pewien, czy wszyscy tu możemy się nazywać swoimi przyjaciółmi.
Głowa Brewera błyskawicznie odwróciła się w stronę Miltona. Reszta obecnych po chwili zrobiła to samo.
-          Hej, nie kłóćmy się – przemówił Jones. – Myślę, że nie zabawię tu długo, a nie chcę żadnych sprzeczek. Chciałbym spędzić wspólnie czas z moimi wspaniałymi przyjaciółmi – powiedział miło.
-          Zgoda – rzekł Brewer. – Ale robię to tylko ze względu na ciebie.
Jack i Eddie przybili piątkę.
-          Och, a ty musisz być Lorie! – zawołał czarnoskóry chłopak, idąc w kierunku Ramirez.
Dziewczyna nerwowo podrapała się po karku i uśmiechnęła się ciepło, lecz po chwili podała rękę Eddie’emu, który uprzednio wyciągnął swoją.
-          Lorie – przedstawiła się.
-          Eddie.
Chłopak przyjrzał się kobiecie obok szatynki.
-          A pani raczej nie znam – stwierdził Ed, oddalając się na bezpieczną odległość i drapiąc po brodzie.
Sensei podszedł do blondynki i ucznia.
-          To jest Emily.
-          Nowa miłość Rudy’ego – wtrącił się Jack.
-          Dokładnie – przyznał z uśmiechem na ustach Gillespie.
-          Czy tylko ja tu jestem stuprocentowym singlem?! – zaśmiał się Jones, wznosząc ręce ku górze.
Kim zmarszczyła czoło.
-          Wcale nie. Jestem jeszcze ja, Lorie, Jack, Jerry...
Eddie podszedł do blondynki i położył rękę na jej ramieniu. Ta nieco się zdziwiła, gdy chłopak obdarzył ją swoim inteligentnym spojrzeniem.
-          Wierzysz w to? – prychnął. – Pomiędzy tobą, a Jackiem dużo się działo już prawie od dwóch lat. A Lorie i Jerry? Proszę cię – prychnął. – To tylko kwestia czasu.
Na buziach wszystkich wspomnianych pojawiły się różowe rumieńce.
-          Eddie jak zwykle bezpośredni! – zaśmiał się Milton i objął przyjaciela ramieniem.

 
*

 
-          Mamy mały problem – oznajmił Jones, gdy przyjaciele mieli zamiar opuścić dojo.
Obecni w pomieszczeniu posłali chłopakowi pytające spojrzenia.
-          Nie mam noclegu. Mama mnie jakoś przetransportowała do Seaford, ale teraz pewnie jest już na lotnisku i czeka na samolot do Francji. Myślałem, że będę mógł u was przenocować – Ed nadzwyczajnie nieśmiało wypowiedział ostatnie zdanie.
Przyjaciele przybrali nieco niepewny wyraz twarzy, a po chwili zaczęli się tłumaczyć ciemnoskóremu.
-          Chętnie bym cię przenocował, ale mam w mieszkaniu małe zamieszanie, bo Emily się jutro wprowadza– powiedział Rudy. Widać było, że jest z lekka zagubiony.
-          U mojego brata śpią dziś koledzy, więc... Sam rozumiesz – uśmiechnęła się przepraszająco Kim.
-          Mam remont w domu i nawet nie miałbyś gdzie spać – oznajmił Jack, którego skóra z zawstydzenia przybrała czerwony kolor.
-          Moje mieszkanie jest nienormalnie małe. Nie pomieścilibyśmy się – rzekł Milton.
W dojo Bobby’ego Wasabi’ego zapadła niezręczna cisza. Jedyne odgłosy były skutkiem odłożenia przez Lorie szklanki po soku, który przed chwilą sączyła.
-          Możesz się zatrzymać u mnie – powiedziała Ramirez.
Oczy obecnych szeroko się otwarły. Stracili już wszelkie nadzieje i zamartwiali się o Eddie’ego, jednak na szczęście znalazło się miejsce dla chłopaka.
-          Naprawdę? – ucieszył się Jones.
-          Jasne – przytaknęła z uśmiechem na ustach Lorie. – To żaden problem.
-          Dziękuję, wybawicielko! – zaśmiał się radosny Ed i z ogromną siłą przytulił dziewczynę.

 
*

 
Szczęśliwi przyjaciele zgodnie z poleceniem senseia opuścili dojo. Cieszyli się z wizyty Eddie’ego i chcieli porządnie wypocząć, by następnego dnia móc od samego rana spędzać czas z Jonesem, jak to mieli w zwyczaju. Jednak znalazła się osoba, którą Rudy zatrzymał, nim wyszła ona z budynku. Tym kimś był Jerry Martinez, który początkowo zachowywał się niezwykle nerwowo, gdyż myślał, że znów coś przeskrobał. Jego strach był niepotrzebny.
-          Jerry, jesteś moim  przyjacielem, tak? – spytał Gillespie Jerry’ego, trzymając go za ramiona.
-          Ta-a-ak – odparł niepewnie chłopak, z lękiem spoglądając na dłonie Rudy’ego.
-          A przyjaciele sobie pomagają, prawda? – zapytał znów sensei.
-          To oczywiste.
Nagle Rudy zdjął swoje ręce z ramion Martineza i wydał z siebie zwycięski okrzyk.
-          Więc ty mi również pomożesz! – krzyknął Gillespie.
Twarz Jerry’ego wyrażała ogromne zdziwienie.
-          Nie mogłeś po prostu poprosić o pomoc, tylko bawiłeś się w jakieś podchody? – prychnął.
-          O, nie, mój drogi... Nie mogłem. To nie jest zwyczajna pomoc. To nieustanna walka! Wojna, w której być może polegniemy! A gdyby tak się stało, nie przeżyłbym tego – dokończył ze smutną miną Rudy.
-          Skoro byś poległ, to i tak byś nie przeżył – filozofował Jerry.
-          Nieważne.
Sensei machnął lekceważąco ręką.
-          A mogę chociaż wiedzieć w czym miałbym ci pomóc? – spytał zainteresowany Martinez.
-          Nie – odparł natychmiast Gillespie, szukając kluczy od dojo w całym pomieszczeniu.
Brunet uważnie obserwując przyjaciela, zastanawiał się, na czym będzie polegała pomoc Rudy’emu. Sensei zawsze dziwnie się zachowywał, ale teraz przeszedł samego siebie. Gdy wreszcie odnalazł klucze wydał z siebie charakterystyczny dla niego okrzyk. Po chwili przemówił.
-          Musimy jeszcze odwiedzić pewną osobę – oznajmił tajemniczo.
Jerry tylko westchnął.

 
*

 
Rudy, Jerry oraz Phil szli jednym tempem. Od kilkunastu minut w ciszy zmierzali do mieszkania Gillespie’ego. Czas, którym pokonywali drogę niezwykle się dłużył. Gdy przyjaciele wreszcie trafili pod odpowiednie drzwi, stanęli jeden za drugim. Sensei rozpoczął poszukiwania kluczy. Znalazłszy je, próbował włożyć przedmiot wprost do zamka, jednak nie udawało mu się to. Mężczyzna odwrócił powoli głowę w stronę znajomych. Obydwoje uważnie przyglądali się jego poczynaniom.
-          Możecie się przestać tak gapić?! – wybuchł Rudy.
Ci natychmiast zainteresowali się jedną ze ścian długiego korytarza.
-          Dziękuję – powiedział uprzejmie.

 
*

 
-          Moi drodzy, zebraliśmy się tu po to, aby... – zaczął Gillespie, stojąc przy stole i spoglądając na obecnych.
-          Przestań – przerwał pewnym tonem Phil. – Czuję się, jakbym był na jakimś ślubie. Nie znoszę ślubów – wyjaśnił Falafel.
Rudy i Jerry posłali właścicielowi kozy Tootsie pogardliwe spojrzenia, a moment później unieśli wysoko brwi i równocześnie prychnęli.
-          Wy to ćwiczycie? – zapytał zaintrygowany Phil.
Przyjaciele wywrócili oczami znów w tym samym czasie.
-          Tak więc jak mówiłem, zanim mi bezczelnie przerwano – chrząknął sensei, patrząc z wyrzutem w stronę Falafela. – Zebraliśmy się tu po to, aby... zniszczyć starszą panią! – zakończył entuzjastycznie Gillespie.
Martinez wraz z Philem o mało co nie zakrztusili się wodą, którą właśnie pili. Mieli pomóc senseiowi w pozbyciu się jakiejś bezbronnej staruszki? Ich zadaniem było unicestwić starszą kobietę? A radosny Rudy mówił o tym tak spokojnie?! To jakiś absurd! Przecież żaden z nich nie ośmieliłby się zabić jakiegokolwiek człowieka!
-          Wy to ćwiczycie? – zapytał sensei.
-          C-co? – zdołał wydusić z siebie Jerry.
-          Spytałem, czy wy to...
-          Nie chodzi mi to! – krzyknął brunet.
Chłopak był naprawdę zdenerwowany. Jak człowiek, którego dotychczas uważał za wzór do naśladowania, mógł zlecać zabicie kogoś?!
-          Więc o co? – zdziwił się Gillespie.
-          O co? O co?! – odezwał się nagle Phil. – Nie zabijemy jakiejś staruszki!
-          Dokładnie – przytaknął Martinez. - Tu już nawet nie chodzi o jej życie! Przecież policja może mnie złapać i wsadzić za kratki! – wrzasnął piskliwym głosem.
Rudy oraz Falafel spojrzeli na czarnowłosego z politowaniem, a po chwili przejechali otwartą dłonią po swoich twarzach.
-          Wy to ćwiczycie? – padło po raz kolejny tego wieczora, ale tym razem z ust Jerry’ego.
Dwoje przyjaciół popatrzyło na chłopaka jak na osobę, której należało współczuć.
-          Tak to się nigdy nie dogadamy – prawie krzyknął sensei, unosząc swe ręce do góry w geście niezadowolenia, a potem ciężko westchnął.

 
*

 
Gillespie odchrząknął, wziął kilka głębokich wdechów i zasiadł przy okrągłym stole, patrząc na lewo, tym samym napotykając wzrok Jerry’ego, a chwilę później spojrzawszy w prawo, ukazała mu się twarz Phila.
-          Spróbujmy jeszcze raz – oznajmił Rudy nienaturalnie spokojnym i miłym tonem. – Chyba się wcześniej nie zrozumieliśmy.
-          Zrozumieliśmy się i to zbyt dobrze! – wybuchnął Martinez.
Chłopak zajmował miejsce na krześle w pozycji półsiedzącej, a pół leżącej. Ręce miał założone na pierś. Jego mina nie była zbyt przyjazna. Wzrokiem błądził po całym mieszkaniu senseia, patrząc na wszystko spod byka.
-          Nie – wysyczał Gillespie, wybałuszając przy tym oczy i przenosząc swoje spojrzenie na bruneta. – Nie zrozumieliśmy się.
-          Jak tam chcesz – mruknął chłopak, jakby dopiero co się obudził.
Rudy popatrzył na przyjaciół, szeroko się do nich uśmiechając.
-          Nie miałem zamiaru prosić was o zabicie tej pani.
-          Jasne – powiedział ironicznie Phil, przytakując rytmicznie głową i marszcząc brwi, chcąc tym samym przekazać senseiowi, że w ogóle mu nie wierzy.
Gillespie poczerwieniał na twarzy i z trudem oddychał. Zacisnął kurczowo dłonie na stole, jakby wyciskał cytrynę.
-          Czy wy możecie – mówił coraz głośniej. – W końcu mnie posłuchać?! – krzyknął.
Jerry skulił się na swoim krześle. Falafel poszedł w ślady bruneta. Szczerze przerazili się senseia. Nie bywał on aż tak zdenerwowany. Jeśli już, to bardzo rzadko. To właśnie był jeden z tych niespotykanych momentów.
-          Kontynuuj – pisnął wystraszony Martinez.
-          Dziękuję! – wykrzyknął Rudy zaskoczonym tonem. – Jak wam wiadomo Emily jutro się do mnie wprowadza. Ustaliliśmy to już pewien czas temu... I właśnie w tym momencie bezproblemowa sąsiadka z naprzeciwka zaczęła być... Jakby to delikatnie powiedzieć? – zastanawiał się Gillespie. – Nie do życia. Ciągle coś jej nie pasuje. O wszystko się czepia! Boję się, że jeśli Emily ją bliżej pozna, zrazi się do niej i nie będzie chciała tu mieszkać. A na to nie mogę pozwolić! Tak więc chciałbym, pozwólcie, że, ujmę to tak, sprawić, aby się stąd jak najszybciej wyprowadziła. Do tego potrzebuję waszej pomocy.
Phil podtrzymywał głowę na rękach opartych o stół, a Jerry objął swoje podkulone kolana. Jedyne co ich łączyło, to były szeroko otwarte buzie i ten sam wyraz twarzy, który wskazywał na ogromne zdziwienie przyjaciół.
-          Moment – powiedział Martinez.
Chłopak potrzebował paru chwil, aby to wszystko przeanalizować.
-          Chcesz się pozbyć staruszki w jeden dzień? – Jerry uniósł jedną brew.
-          To niemożliwe! – dodał Falafel.
Rudy klasnął w dłonie i się zaśmiał.
-          Też tak myślałem! Ale teraz mam was!
Sensei otoczył ramieniem Phila i Jerry’ego.
-          A wy mi pomożecie – dokończył wesoło i pstryknął obydwóch w nos, na co ci się natychmiast wzdrygnęli i posłali dziwne spojrzenia Gillespie’emu. – Widzimy się jutro!
Mężczyzna wstał z krzesła i podszedł do drzwi. Następnie otworzył je, popatrzył na przyjaciół i gestem ręki wskazał na pustą przestrzeń dzielącą jego mieszkanie z korytarzem. Martinez i Falafel nie zrozumieli aluzji.
-          Możecie już iść – wytłumaczył zirytowany Rudy.
Po paru minutach już tylko on był w domu.

 
*

 
-          Spóźniają się – wysyczał przez zęby zdenerwowany Milton, patrząc na wszystko dookoła spod byka.
Na zegarze widniała godzina dziewiąta trzydzieści. Przyjaciele znajdowali się w dojo Bobby’ego Wasabi’ego. Jack rozgrzewał się w celu przygotowania do półtoragodzinnego treningu. Kim oblegała szatnię, przebierając się w odpowiedni strój. Jerry rozmawiał z Rudy’m na nieznany pozostałym uczniom temat. A Milton... Milton był wściekły. A powodem jego złości była nieobecność Eddie’ego. Wraz z Lorie miał przyjść punktualnie o dziewiątej do dojo. Niestety nadal ich nie było. Każda minuta niemiłosiernie się wydłużała. Krupnickowi pozostał tylko oczekiwać przyjaciela.
-          Jack, idź do Kim – polecił Brewerowi sensei.
-          Coś się stało? – spytał Jack.
-          Po prostu dość długo siedzi już w szatni.
Szatyn bez słowa wykonał polecenie Rudy’ego. Z czasem, kierując się w stronę szatni, jego chód nabierał coraz szybszego tempa, aż w końcu przerodził się w trucht. Gdy chłopak znalazł się wreszcie w odpowiednim miejscu, ostrożnie stanął przy drzwiach. Przyłożył ucho do nich, myśląc, że Crawford jest może zajęta jakąś pasjonującą rozmową telefoniczną. To byłoby do niej podobne. Lecz Jack nic nie usłyszał, więc cicho zapukał. Zero reakcji. Ponowił swoje działanie. Znów żadnej odpowiedzi.
-          Kim? – zawołał.
Dziewczyna nie odpowiedziała.
-          Kim, wchodzę – ostrzegł, uchylając lekko drzwi.
Kiedy otworzył je całkowicie, zamarł w bezruchu. Śliczna twarz blondynki była zakryta jej dłońmi. Brewer usłyszał tylko szloch Kimberly. Podszedł do niej i niepewnie usiadł obok Kim na ławce. Delikatnie objął ją ramieniem, a następnie ostrożnie przyciągnął do siebie, pozwalając łzom dziewczyny lecieć wprost na jego koszulkę. Próbował nieco uspokoić przyjaciółkę.
-          Co się stało? – wyszeptał.
W odpowiedzi uzyskał kolejną porcję obfitych łez.
-          Nie płacz. Powiedz.
Jack ujął twarz Crawford w dłonie i kciukami ocierał spływające po jej policzkach ogromne łzy. Kimberly wzięła głęboki oddech i przemówiła.
-          Jestem wykończona. Nie wiem, gdzie teraz jest Eddie, co się z nim dzieje. Tęsknie za nim. W końcu nie widzieliśmy go przez prawie pół roku! Teraz nawet nie mogę z nim porozmawiać.
Brewer mocno przytulił Kim. Ona odwzajemniła uścisk.
-          Nie martw się. Eddie na pewno zaraz przyjdzie.
-          Przepraszam. Nie wiem, co się ze mną stało.
Dziewczyna zaczęła czyścić swoją twarz z niepotrzebnych łez. Jack przyglądał się jej z uwagą. Nagle obydwoje złapali ze sobą kontakt wzrokowy. Znacząco się uśmiechnęli. Chłopak powoli zmniejszał przestrzeń dzielącą ich. Byli tak blisko... Szatyn bez trudu mógł dostrzec niewidoczne z daleka piegi blondynki.
-          Chodźcie już – zaśmiał się Rudy, stojący w progu drzwi od pewnego czasu.
Jak mogli go wcześniej nie zauważyć?
-          Znowu – zaklęła pod nosem Kim.
-          Wiem, co masz na myśli – oznajmił Brewer i podał dłoń dziewczynie, pomagając jej wstać.
Z chwilą, gdy Gillespie, Crawford oraz Brewer weszli na powierzchnię maty, do dojo weszli roześmiani Eddie i Lorie. Nie mogli się opanować. Śmiali się przez cały czas. Z trudem łapali powietrze. Jednak widząc surowe spojrzenia obecnych na sali, od razu zamilkli.
-          Spóźniliście się – powiedział szorstko Rudy. – Godzinę – dodał i postawił nacisk na tym słowie.
-          Przepraszamy – mruknęli zawstydzeni Jones wraz z Ramirez.
-          Nieważne. Lećcie do szatni i się przebierajcie – zaśmiał się sensei, ale Kim z Miltonem nie byli zadowoleni ze zmiany nastroju mężczyzny.
Dwoje przybyłych z uśmiechami na twarzy momentalnie pobiegło w wyznaczone przez Gillespie’ego miejsce. Można było usłyszeć ich głośne rozmowy i nagłe ataki niepohamowanego śmiechu. Widać było, że dobrze czuli się w swoim towarzystwie i świetnie się dogadywali.
-          Bo sobie pomyślę, że tej nocy za dobrze się poznali – warknął nieco zdenerwowany Jerry.
-          Jerry! – skarcił go Rudy.
-          No co?!

 
*

 
-          Zaczynamy sparing! – wydarł się wesoły sensei i zaczął wybierać pary. – Jack z Kim. Lorie z...
-          Chcę być z Eddie’m! Chcę być z Eddie’m! – zaczęła krzyczeć Ramirez, skacząc wokół Rudy’ego.
Nauczyciel spojrzał na nią z politowaniem, jednak po chwili zgodził się na propozycję szatynki.
-          Dobrze. Lorie z Eddie’m, a Jerry z Miltonem.
Dosyć zdenerwowany Martinez spoglądał na brązowowłosą z ogromnym wyrzutem. Parę sekund później podszedł zdecydowanie za blisko niej. Ta posłała mu pytające spojrzenie. Nie miała pojęcia, o co rozchodziło się chłopakowi.
-          Zawsze walczyliśmy razem – prawie że wysyczał.
-          Och, daj spokój. Tylko ten jeden raz jestem z Eddie’m.
-          Jasne – fuknął wściekły Jerry i kierował się w stronę Krupnicka.
-          Jerry! – zawołała Lorie.
Martinez nie odwrócił się. Ramirez zdała sobie sprawę z tego, że źle postąpiła. Widziała żal w oczach bruneta. Jednak dlaczego nie mogła ten jeden raz walczyć z Jonesem? Czy to było aż tak trudne do zaakceptowania?

 
*

 
Sparing nie przebiegał tak jak zwykle. Tym razem towarzyszyło mu o wiele więcej emocji. Na pierwszy ogień poszła Lorie z Eddie’m. Przy walce tej pary oczywiście nie obyło się bez wygłupów. Znowu stale się śmiali. Było to już trochę irytujące dla innych, jednak tych dwoje w ogóle się tym nie przejmowało. Po kilkunastu minutach wygrała dziewczyna.
Następnie walczyli Jerry z Miltonem. Oboje, gdy tylko spojrzeli w stronę wesołych Ramirez oraz Jonesa, dostawali dodatkową energię. Rudy musiał przerwać tę walkę, ponieważ trwała ona zbyt długo. Z tego pojedynku nie wyłoniono zwycięzcy.
Później nadeszła kolej Kim i Jacka. Ku zdziwieniu wszystkich zdenerwowana Crawford bez najmniejszego problemu pokonała zdolnego Brewera po upływie zaledwie dwóch minut.
Koniec treningu nie dla wszystkich okazał się szczęśliwy.

 
*

 
Po zakończonych ćwiczeniach jedynie Milton wraz z Kimberly pozostali na macie. To było miejsce, gdzie mogli spokojnie porozmawiać w ciszy. Z szatni w tym momencie dochodziły głośne krzyki kłócących się Ramirez i Martineza. Jones wraz z Brewerem próbowali załagodzić sprawę, jednak ich starania poszły na marne.
-          Mam tego serdecznie dość – wysyczał Krupnick.
-          Najpierw próbowała zastąpić Eddie’ego, a teraz nam go zabiera – dodała równie wściekła Crawford.
-          Och, a ja już myślałem, że przez te pół roku polubiliście Lorie – powiedział Jack, który ni stąd, ni zowąd pojawił się na sali z chytrym uśmieszkiem na twarzy.
-          Zobacz, jak bardzo się myliłeś – prychnęła Kim.
Wszyscy znów usłyszeli ten śmiech. Właściwie te śmiechy. Bez obracania się można było stwierdzić, kto idzie. Rudowłosy chłopak tylko wywrócił oczami.
-          Hej, wpadnijcie do nas! – krzyknęła radosna Ramirez. – Idziemy z Eddie’m do Phila. Przyjdźcie!
Brewer ciepło uśmiechnął się w stronę szatynki, natomiast Jerry nie był w tak samo dobrym humorze jak przyjaciel. Wyszedł z dojo, głośno trzaskając drzwiami, uprzednio wściekle trącając swoim ramieniem ramię Ramirez. Dziewczyna tylko uniosła brwi do góry i wraz z Jonesem poszła w ślady Martineza tylko w nieco spokojniejszy sposób.
W pomieszczeniu znajdowali się już tylko Crawford, Krupnick i Brewer.
-          Tak więc jak mówiłem, nie polubiliście jej? – zapytał Jack, siadając obok przyjaciół.
-          Jasne, że ją polubiliśmy! – wykrzyknęła Kim. – Ale nie znoszę, kiedy ktoś odbija mi przyjaciół – dokończyła smutno.
-          Ona go nie odbiła – wyjaśnił szatyn. – On sam do niej odszedł.
Niespodziewanie w progu drzwi od dojo wyłoniły się trzy postacie. Był to Will, Chris i Andy- bracia Lorie, Kimberly oraz Julie.
-          Mała kłótnia z przyjaciółmi, co? – zapytał rozbawiony Ramirez, wchodząc do budynku, głupiutko się uśmiechając.
-          Chodźmy stąd – mruknął, jakby od niechcenia Andy Miller, wywracając przy tym teatralnie oczami.
-          Zamknij tą jadaczkę z łaski swojej, dobrze? – powiedział mało kulturalnie Crawford do przyjaciela.
-          Och, wielkie trio Czarnych Smoków! Cóż to dla nas za zaszczyt gościć was w naszym dojo! A gdzie biedny Frankie? Czyżby chorował? Dawno go nie widziałem – mówił ironicznie Brewer.
Will podszedł do brązowowłosego i tylko poklepał go pobłażliwie po głowie. Na twarzy Jacka pojawił się grymas. Nienawidził ludzi, którzy go w ten sposób lekceważyli.
-          Przypadkiem przechodziliśmy.... – zaczął Ramirez.
-          Przypadkiem – prychnął  Brewer.
-          ... I usłyszeliśmy waszą rozmowę. Mały kryzys w przyjaźni? Jesteśmy w stanie pomóc.
-          Niby jak? – westchnęła Kim. – Zamieniam się w słuch.
Czarnowłosy lekko się uśmiechnął.

 
CIĄG DALSZY NASTĄPI...
 
_________________________________________________
Jeszcze raz przepraszam Was za tak długą nieobecność! Nie mogłam się za ten rozdział wziąć! To było naprawdę okropne...
Dziękuję za te ponad 10.000 wyświetleń i 200 komentarzy. To jest bardzo motywujące. :) Zakładając bloga, myślałam, że w tak (jak dla mnie) krótkim czasie będzie tu GÓRA 5.000 odsłon. ;)
Mam nadzieję, że rozdział się podobał. Następny postaram się dodać 11.07. :) ...ale nic nie obiecuję, bo znów może mnie złapie jakiś brak chęci. :( Oby nie.
Plus chciałabym jeszcze polecić bloga Cleo- Rozważna i romantyczna. Od razu mówię, że nie jest to blog z opowiadaniem o Kickin It, ale zapewniam, że nie pożałujecie, jeśli zagłębicie się w treść. :) Przyjemna historia o Rose Bennett. Tak, są wątki miłosne. :)

15 komentarzy:

  1. Miesiąc czekania się opłacił.
    Ten rozdział jest super!
    Do Jacka i Kim jestem przyzwyczajona, więc nie skomentuję.
    Ale... nigdy bym się nie spodziewała, że Eddie zakumpluje się z Lorie, raczej myślałam, że będzie o nią zazdrosny.
    No i pojawienie się Czarnych Smoków- braci naszych bohaterek także mnie lekko zszokował swoim wystąpieniem w rozdziale.
    Czekam z niecierpliwością na część drugą, a z jeszcze większą na nasze wspólne "Spanish Kiss"
    :*
    P.S.Dziękuję za reklamę :* Rozdział pojawi się dzisiaj (jest już zapisany), ale o normalnej porze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. P.S.S Gdzie Ty w moim opowiadaniu widzisz wątki miłosne???
      Jeszcze się nic nie zaczęło, a Ty mi tu już zdradzasz fabułę, nie ładnie :D
      A no tak, pary Pablo- Mary i James-Clara się nie liczą, bo powstały poza opowiadaniem.
      Cierpliwości, a wątki miłosne będą, a nawet mały trójkąt ;)

      Usuń
    2. Widzę wątki, widzę! :D I nie zdradzam fabuły, bo każdy je widzi ;)

      Usuń
  2. Świetny rozdział!
    Czyżby Lorie 'spiskowała' z Eddiem, aby Jerry był zazdrosny? ;>
    Haha, biedny Jack, znowu mu się nie udało :D czasami jest mi go żal, haha ;D
    Czekam na następną część odcinka:*
    Pisz szybko:)) Życzę ci duuuużo weny i przede wszystkim chęci ;*

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetny rozdział!
    Czyżby Lorie 'spiskowała' z Eddiem, aby Jerry był zazdrosny? ;>
    Haha, biedny Jack, znowu mu się nie udało :D czasami jest mi go żal, haha ;D
    Czekam na następną część odcinka:*
    Pisz szybko:)) Życzę ci duuuużo weny i przede wszystkim chęci ;*

    OdpowiedzUsuń
  4. cudowny rozdział ;3
    Jack, jak zwykle... nie wypowiem się na ten temat :D
    Eddie i Lorie? Biedny Jerry ;>
    Co te Czarne Smoki wymyślą...?
    czekam na nowy rozdział ; )

    OdpowiedzUsuń
  5. Nareszcie ! Nareszcie !
    uhuhhuh wyczuwam zazdrosnego Jerrego. ;>
    I Jack jak zwykle zawiedziony, szkoda mi go trochę. ;d
    Czekam na next ;3
    Pisz szybko ! <3

    OdpowiedzUsuń
  6. W końcu.!!!!!!!!!!!!!!!!!
    Rozdział jest WSPANIAŁY.!!
    a Jerry jaki zazdrosny.!!
    Szkoda tylko, że Rudy znowu przerwał Jackowi i Kim.!!
    Już nie mogę się doczekać, co twoja mądra główka wymyśli.!!
    Czekam już niecierpliwie na olejny rozdział <3 <3 <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mądra główka? Szkoda, że inni tak nie sądzą ;) Haha :D

      Usuń
  7. Hej! ;)
    Wczoraj znalazłam twojego bloga, przeczytałam go już i muszę przyznać, że piszesz CUDNIE!! <33
    Piszesz takie długie i ciekawe rozdziały, że nie mogę się już doczekać nexta! ;*
    Mam nadzieję, że niedługo powstanie KICK! *.*
    Czekam z niecierpliwością na nn ;* <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W takim razie witam Cię :)
      Mam nadzieję, że nowe rozdziały również przypadną Ci do gustu ;)
      Nowy odcinek powinien być 11.07. :)

      Usuń
    2. Już mi przypadły do gustu:D
      Bardzo, ale to bardzo podoba mi się twój blog ;*
      Czekam z niecierpliwością na new! c; <3
      Buziaki;***

      Usuń