środa, 19 marca 2014

S03E20 Once Wasabi Warrior, Forever Wasabi Warrior part I

Andy jak zwykle przyszedł do dojo parędziesiąt minut przed treningiem, by móc się jak najdokładniej rozgrzać. Zawsze uważał, że bez porządnej rozgrzewki z trudem przychodzi mu wykonanie najprostszych ćwiczeń, dlatego musiał rozciągać każdy możliwy mięsień.
Gdy wchodził do budynku, zaskoczył go widok Jacka siedzącego na macie. Brewer zawsze przychodził niezwykle punktualnie na zajęcia, przez co omal się nie spóźniał. 
Miller miał już rzucić jakiś złośliwy komentarz, jednak usłyszał ledwo dosłyszalne chlipnięcia i pociągnięcia nosem. Szatyn ostrożnie zbliżył się do Jacka. Następnie delikatnie położył rękę na jego ramieniu i przyglądał się brązowowłosemu. Brewer odruchowo odwrócił głowę w stronę osoby, która go zaczepiła. Miller ujrzał twarz Jacka ze znajdującymi się na niej pojedynczymi łzami.
-          Jack? – zdziwił się i niemal natychmiast usiadł przy znajomym. – Jack. Jack – mówił do niego, kiedy ten nie odpowiadał. – Hej, co jest?
Andy był naprawdę przejęty, a Brewer zdezorientowany. Nie znał Millera od tej lepszej strony i nawet w najśmielszych marzeniach nie wyobrażał sobie, by mógł go kiedyś poznać.
-          Wszystko porządku – odparł Jack, lekko się uśmiechając.
-          A ja w ogóle nie mam powodów, by ci nie wierzyć – prychnął starszy chłopak.
Andy wstał, poklepał Brewera po ramieniu i poszedł do szatni, bo wiedział, że znajomy i tak nic mu nie zdradzi.

*

-          Wszyscy dobrze się bawili na moim weselu? – zaśmiał się Rudy, wspominając wydarzenie mając miejsce kilka dni wcześniej.
Odpowiedź przyjaciół była jednoznaczna, ponieważ wszyscy zaczęli radośnie krzyczeć i gwizdać. Jedynie Jack od początku treningu wydawał się być nieobecny i przygnębiony. Sensei jako nauczyciel i dobry przyjaciel od razu to zauważył. Postanowił zapytać chłopaka o powód jego smutku.
-          Jack, co się dzieje?
-          Dokładnie, ziom. Miałem o to samo spytać – dodał Jerry.
Brewer położył dłoń na karku i za pomocą palców zaczął go lekko ściskać. Zawsze tak robił, gdy stawał się nieco nerwowy.
-          Wszystko w porządku.
-          Jack – powiedział Andy, dając szatynowi do zrozumienia, że wszyscy wiedzą, że kłamie.
Kim podeszła do chłopaka i położyła dłoń na jego ramieniu. Ona jedyna była wtajemniczona w problemy Brewera i każdy był tego świadomy. Chłopak zawsze wszystko mówił dziewczynie.
Ten mały gest ze strony Crawford chyba dodał Jackowi otuchy, bo już za moment przemówił.
-          Mój dziadek zmarł nad ranem – oznajmił z trudem.
Obecni na sali o mało co nie upadli. Ich nogi w jednej sekundzie stały się nieprawdopodobnie miękkie i odmawiały posłuszeństwa. To był istny wstrząs i potężny cios dla zebranych w dojo.
-          Tak mi przykro – wyszeptał Gillespie po chwili ciszy, a szatyn tylko blado się uśmiechnął.
Żaden z przyjaciół nie był w stanie czegokolwiek powiedzieć. Nawet zawsze wygadanej Kim zabrakło języka w buzi. Przez ciszę i nie wykonywanie jakiejkolwiek czynności zaczęło się robić niezręczne, jednak nikt nie wiedział, jak to wszystko przerwać.
-          Jeśli chcesz, pójdziemy z tobą na pogrzeb – oznajmił w końcu Jerry.
Rudy ciężko westchnął, dając znak, że głupota Martineza przekroczyła swój poziom. Andy spojrzał na bruneta, nawiązał z nim kontakt wzrokowy i stukał palcem w czoło. Kim posyłała Jerry’emu mordercze spojrzenie. Will przejechał otwartą dłonią po twarzy. Chris oraz Milton posyłali sobie znaczące spojrzenia, a Lorie patrzyła na chłopaka z politowaniem.
Wbrew pozorom Brewer nie miał tego za złe Martinezowi.
-          Dzięki – powiedział, lekko się uśmiechając i klepiąc bruneta po plecach.
-          Jerry nie miał tego na myśli. Totalnie źle się wyraził – rzekł Miller. – Nie widzę sensu, żebyśmy szli z tobą. To uroczystość, na której powinni być tylko najbliżsi.
Z ust Jacka nie schodził blady uśmiech.
-          Ale wy jesteście dla mnie najbliżsi i chcę, żebyście tam poszli ze mną – oznajmił chłopak.
Gillespie położył dłoń na ramieniu szatyna.

*

-          Miller!
Szatyn odwrócił się w stronę, z której dochodził dźwięk. Spojrzał lekceważąco na młodszego chłopaka wyczerpanego treningiem i wywrócił oczami. Starał się nie zwracać na niego uwagi i szedł dalej seafordzkim chodnikiem.
-          Miller! Mówię do ciebie!
Andy chcąc, nie chcąc, zatrzymał się. Jednak nie odwrócił się do brązowowłosego będącego tuż za nim. Cały czas stał do niego plecami.
Wojownik Wasabi’ego ujrzał przed sobą twarz Jacka.
-          I tak ci źle, i tak niedobrze. Kiedy się czepiam- źle. Kiedy próbuję pomóc- też źle. Czas się na coś zdecydować, Brewer – prychnął.
-          Andy – przerwał przemowę starszego kolegi. – Chciałem podziękować. Nie wiem dlaczego, ale dzisiaj, gdy powiedziałem wam o śmierci dziadka... Od ciebie czułem największe współczucie i pomimo naszej niemiłej przeszłości okazałeś mi wiele wsparcia. Dziękuję za to.
Wojownicy Wasabi’ego mierzyli się krótko wzrokiem.
-          To jak, Miller? Zgoda? – rzucił przyjaźnie Jack i wyciągnął rękę w stronę szatyna.
Andy zaśmiał się i uścisnął dłoń młodszego chłopaka.
-          Nie napalaj się, że coś z tego będzie, Brewer. Przyjaciółmi raczej nie zostaniemy.
Obydwoje Wojownicy wybuchli śmiechem. Nie wierzyli, że rozejm przyszedł tak naturalnie, w odpowiednim momencie.

*

-         Jestem ciekawy, co Bobby ma nam do przekazania – zastanawiał się podekscytowany Jerry.
Powód do zadumy mieli wszyscy członkowie dojo Bobby’ego Wasabi’ego. Były gwiazdor filmów akcji zarządził natychmiastowe spotkanie w jego willi, co było nieco podejrzaną sprawą. Zazwyczaj Bobby przyjeżdżał do dojo, dbając o efektowne wejście, jednak tym razem było inaczej. A to oznaczało tylko jedno. Sprawa była tak bardzo poważna, że Wasabi nie miał ochoty na żadne wygłupy.
-         Co? – zdziwił się Jack, gdy zobaczył pewną maszynę. – Bobby sprawił sobie nawet windę? Gość nie ma co robić z kasą – podsumował brutalnie.
Wojownicy Wasabi weszli do windy, gdy tylko otworzyły się drzwi od niej. Na szczęście nie było najmniejszego problemu ze zmieszczeniem się, ponieważ winda była dość przestronna.
Przyjaciele wysiedli na odpowiednim piętrze. Wnętrze budynku wyglądem przypominało jeden z korytarzy wieżowca „Good Morning Seaford” .
Rudy przekroczył próg pewnego pokoju i ręką zachęcił uczniów, by podeszli. W sali ujrzeli bladego Bobby’ego ubranego w czarny garnitur i białą koszulę, siedzącego za biurkiem ze stosem papierów na nim. Pierwsza myśl jaka przyszła im do głowy dotyczyła pogrzebu. Jeszcze wtedy nie spodziewali się, że to oni umierają...
-         Usiądźcie – polecił smutno gwiazdor, dłonią wskazując na uprzednio przygotowane krzesła.
-         Bobby, co się dzieje? – spytał nieco przestraszony Chris.
-         Wezwałem was tu po to, aby wszystko wyjaśnić – oznajmił Wasabi, wzdychając. – Nie będę was okłamywał. Sytuacja finansowa dojo nie jest zbyt dobra. Właściwie nigdy nie było gorzej.
Kim przymknęła oczy, by powstrzymać łzy pragnące spłynąć po jej policzkach. Wiedziała, do czego prowadzi to przemówienie. Wiedziała również, że była jedyną poza Bobby’m świadomą tego osobą.
-         Powiem wam to raz i nie proście, żebym powtórzył. Proszę was jeszcze o jedno. Kiedy skończę od razu stąd wyjdźcie. Uwierzcie, że mi też jest ciężko – powiedział Wasabi drżącym tonem.
Do Jacka nagle wszystko dotarło. Podobnie jak Kimberly był wszystkiego świadomy, lecz z całych sił próbował wydobyć z siebie ostatni cień nadziei.
-         Z powodu kłopotów finansowych wszystkie dojo Bobby'ego Wasabi'ego dookoła świata zostają zamknięte.
Nastąpił koniec.

*

W windzie było tylko słychać donośny płacz Kim i szloch Lorie. Dziewczyny obejmowali przybici Jack oraz Jerry. Rudy przykucnął, chowając twarz w dłoniach. Po chwili byli uczniowie usłyszeli płacz byłego senseia. Milton stał w kącie jak słup soli. Nic do niego nie docierało. Will walił pięściami w ścianę windy. Andy jakby wyrywał sobie włosy z głowy. A Chris żałował, że spytał się Bobby’ego, co się stało.
Wszyscy postradali zmysły. To była prawdziwa rozpacz.
-         Koniec tego – powiedział stanowczo Jack, powtarzając w głowie ułożone wcześniej przemówienie mające na celu wesprzeć przyjaciół i podnieść ich na duchu, jednak zaraz po tych słowach i natłoku myśli sam wybuchnął gorzkim płaczem.
I nagle w tym momencie winda się zatrzymała. Jakby była ona magicznym stworzeniem, które wyczuło, iż przyjaciele potrzebowali szczerej rozmowy właśnie teraz. Potrzebowali jeszcze trochę czasu w swoim towarzystwie. Tę parę chwil.
Wszyscy usiedli naprzeciw siebie, tworząc koło.
-         Awaria windy? – zaśmiał się słabo Rudy. – Skąd ja to znam?
-         Myślałem, że zapomniałeś – skrzywił się Jack.

-          Wjadę windą na sam szczyt – powiedział bez najmniejszego zastanowienia Jack.
Chłopak koniecznie musiał zrobić coś, co zwróciłoby uwagę Kimberly na niego. Według Jacka wjazd na szczyt pomnika był świetnym pomysłem.
-          Och, też mi coś – prychnął Milton.
-          Więc może wjedziesz tam z Jackiem? – zaproponowała Julie.
-          Zgłupiałaś, kobieto?! Chcesz mnie zabić?! – wybuchnął Krupnick.
Parę chwil później Brewer stanął przed wejściem do windy. Nagle podbiegł do niego Jerry.
-          Nie pozwolę ci zginąć samemu – zaśmiał się Martinez i przybił piątkę z Jackiem.
Obydwoje weszli do windy, która za moment ruszyła. Wszystko szło zgodnie z planem. Kimberly bezustannie wpatrywała się w pomnik, jakby z troską. Niestety na samym środku kolumny winda się zatrzymała i w ogóle nie zanosiło się na to, by szybko pojechała dalej.
-          Chyba mamy mały problem – wychrypiał przerażony Jerry i przełknął ślinę.
Jack nieśmiało przytaknął.

Wystarczyło parę minut, by w windzie zgasło światło.
-          Brak prądu? Skąd ja to znam? – uśmiechnął się złośliwie Brewer.
-          Myślałem, że zapomniałeś – odparł z niesmakiem Gillespie.

Trening dobiegał końca, gdy do dojo wszedł mężczyzna małej postury ubrany w garnitur i szybko kierował się w stronę właściciela sali. Przyjaciele posłali sobie spojrzenia pełne zdziwienia i dezorientacji. Nikt nigdy wcześniej o tej porze nie przychodził na zajęcia, a tym bardziej elegancko ubrany czterdziestolatek.
-          Pan Rudy Gillespie? – spytał niski mężczyzna senseia.
-          Tak. To ja. O co chodzi? – zapytał zaskoczony.
-          Jestem tutaj w sprawie pańskiego dojo. Chciałbym wyjaśnić pewną sprawę, a mianowicie spytać się o powód niepłacenia rachunków.
Uczniowie aż otwarli usta ze zdziwienia. Jak to ich nauczyciel nie płacił rachunków? Nie mieściło im się to w głowach. Jeśli sytuacja finansowa senseia nie była najlepsza, mógł coś wspomnieć! Coś powiedzieć. Przecież przyjaciele pomogliby mu bez chwili zawahania. Kochali i dojo, i Rudy’ego.
-          Na zapłatę ma pan czas do dwudziestego ósmego – kontynuował mężczyzna. – Jeżeli nie wywiąże się pan z obowiązku, ten lokal zostanie panu odebrany.
Niespodziewanie w całej sali zgasło światło. Każdy oprócz urzędnika był zaskoczony.
-          Oto są skutki niepłacenia rachunków za prąd – powiedział złośliwie mężczyzna.
Później było tylko słychać głośne trzaśnięcie drzwiami.

-          Pamiętam to! – krzyknął Jerry. – Dokładnie pięć minut później przerwałem nieudany podryw Jacka – stwierdził Martinez za co lekko dostał z liścia od Brewera.
Kim, Lorie i Rudy się zaśmiali.

-          Kim, posłuchaj – chłopak stanął naprzeciw dziewczyny, łapiąc jej dłonie w swoje. – Nie wiem jak dalej potoczą się losy dojo. Być może zostanie sprzedane, a wtedy mój kontakt z tobą się urwie.
Kimberly chciała przerwać Jackowi, jednak ten uciszył ją jednym gestem ręki.
-          Ale wiem, że nie chcę, aby było tak jak ostatnio, gdy Ty przejął nasze dojo. Nie chcę, żebyś… - odwrócił głowę i popatrzył przez szybę na przyjaciół. – Żebyś znalazła sobie kogoś innego. Muszę ci coś teraz powiedzieć. Zależy mi…
-          Hej! Właźcie do środka! – zawołał w progu dojo Martinez. – Wymyśliliśmy jak spłacić rachunki!
-          Nie. Już nie mogę – mruczał pod nosem Brewer. – Pewnego dnia zabiję go.
-          Już idziemy! – odkrzyknęła Kim i posłała Jackowi przepraszające spojrzenie.

Przyjaciele doskonale pamiętali, że tych niedokończonych wyznań szatyna dotyczących jego uczuć do pewnej blondynki było o wiele, wiele więcej. Zawsze znalazła się osoba, która przerwała ich chwilę.

Dziewczyna wstawała od stolika, gdy nagle powstrzymał ją Jack, łapiąc jej dłoń. Serce blondynki zaczęło o wiele szybciej bić.
-         Usiądź na chwilę – polecił Brewer.
Ta wykonała jego rozkaz.
-         Posłuchaj, dzisiaj jest taki dzień… Nie tak… Chciałbym ci powiedzieć…
Szatyn powoli się poddawał. Nie miał pojęcia jak dobrać słowa. Nigdy wcześniej nie zdobył się na tak szczere wyznanie, więc nie miał zbyt dużego doświadczenia. W głowie pozostały mu tylko jakieś fragmenty filmów romantycznych, lecz w tej chwili niewiele z nich pamiętał.
-         Tak, Jack? – Kimberly próbowała mu dodać otuchy i uśmiechnęła się ciepło.
-         Musisz wiedzieć, że jesteś naprawdę wy…
-         No, chodźcie już! – krzyknął Jerry, otwierając gwałtownie drzwi od dojo.
Brewer w tym momencie przeklinał kolegę. Ale nie tylko on. Crawford też miała ochotę, a może nawet potrzebę, zabić go. Nie wiedzieli, jak to jest, że Martinez potrafił zepsuć każdą ważną chwilę. Zawsze pojawiał się w nieodpowiednich momentach.

Dziewczyna wiedziała, że jej przyjaciel się stresował lub bał czegoś. Zawsze potrafiła to wyczuć bez najmniejszych problemów.
-          Myślę, że to jest odpowiedni czas, aby porozmawiać o… - zawahał się chwilę. – O nas.
Blondynka otworzyła usta ze zdziwienia. Nie spodziewała się czegoś takiego.
-          Zabawne, ale kiedy próbowałem ci to ostatnio powiedzieć cały czas przeszkadzał mi w tym Jerry. Teraz go tu nie ma – chłopak zaśmiał się i spojrzał na zarumienione policzki Kim.
Nagle drzwi od pokoju Crawford gwałtownie się otworzyły i stanął w nich jakiś nieznany Brewerowi blondyn.
-          Ale jest mój brat – szepnęła z wyraźną złością.

Brewer wziął za rękę Crawford i odszedł z nią w ustronne miejsce, gdzie mogliby spokojnie i w ciszy porozmawiać. Spojrzeli sobie w oczy.
-          Kim, ostatnio chyba dużo przeżyliśmy – zaśmiał się, a dziewczyna mu zawtórowała. – Chcę ci coś znowu powiedzieć. Wtedy, kiedy byłaś z Jerry’m w wiadomych relacjach…
Armstrong nagle wbiegł między chłopaka i dziewczynę, lekko ich popychając.
-          Ramirez! Ta kawa jest ohydna!

Jack zwrócił się w stronę Crawford, która stała oparta o ścianę. Brewer podszedł do dziewczyny.
-          Jack, co ty…
-          Cicho, Kim. Zawsze, gdy coś mówimy nic nie wychodzi. Dzisiaj nie traćmy na to czasu - stwierdził i przybliżał się do blondynki.
-          Kim? Jack?
Przyjaciele spojrzeli z przerażeniem w oczach na Phila. Jackowi bezwładnie opadły ręce. Znów ktoś przerwał tę chwilę. Znowu wszystko zepsuł. Brewer miał tego serdecznie dość. Zastanawiał się, kiedy go opuści ten straszny pech. Jak na razie nic nie wskazywało na to, by miał zamiar zostawić w spokoju jego życie.
-          Witaj, Phil – powiedział Brewer. – Właśnie wychodziłem.
-          Ja też – dodała Kimberly i pobiegła za Jackiem. – To do jutra! – rzuciła właścicielowi.

Nagle zaczął szybkim krokiem zmierzać w stronę Crawford. Nie miał pojęcia jaka siła go do tego podkusiła i skąd wzięła się w nim aż taka pewność siebie. Może to desperacja? Był coraz bliżej i bliżej. Wargi jego i zaskoczonej dziewczyny prawie się już stykały.
-          Nie przy ludziach – zaśmiał się Gillespie, odrywając Brewera od Kimberly.
Biedny sensei. Nie wiedział, że Jack przez najbliższy tydzień będzie mu posyłał nienawistne spojrzenia.

Szatyn podszedł do drobnej blondynki.
-          Kim, to nie miało nigdy tak wyglądać – mówił do niej. – Ta sytuacja między nami nie miała mieć miejsca. Dobrze wiesz, co do ciebie…
-          Zaczynamy akt drugi! – zawołał Louis, wchodząc między Crawford, a Brewera.
Jack był już do takich sytuacji przyzwyczajony. Nie robiło to na nim żadnego szczególnego wrażenia.

Brewer mocno przytulił Kim. Ona odwzajemniła uścisk.
-          Nie martw się. Eddie na pewno zaraz przyjdzie.
-          Przepraszam. Nie wiem, co się ze mną stało.
Dziewczyna zaczęła czyścić swoją twarz z niepotrzebnych łez. Jack przyglądał się jej z uwagą. Nagle obydwoje złapali ze sobą kontakt wzrokowy. Znacząco się uśmiechnęli. Chłopak powoli zmniejszał przestrzeń dzielącą ich. Byli tak blisko... Szatyn bez trudu mógł dostrzec niewidoczne z daleka piegi blondynki.
-          Chodźcie już – zaśmiał się Rudy, stojący w progu drzwi od pewnego czasu.
Jak mogli go wcześniej nie zauważyć?
-          Znowu – zaklęła pod nosem Kim.
-          Wiem, co masz na myśli – oznajmił Brewer i podał dłoń dziewczynie, pomagając jej wstać.

Kim i Jack spacerowali w zupełnej ciszy. Rozmyślali i w ogóle im to nie przeszkadzało, kiedy mogli w spokoju podziwiać niebo pokryte gwiazdami. Gdy wreszcie dotarli pod dom Crawford, stanęli naprzeciw siebie. Tej nocy nie potrzebowali słów, aby się porozumieć. Brewer zaczął się powoli zbliżać do blondynki. Niespodziewanie drzwi wielkiego domu otworzyły się.
-          Kim! – zawołał ojciec dziewczyny. – Wracaj już!
Kimberly tylko się zaśmiała, a Jack wydarł się ze złości tak, że mogła go usłyszeć cała ulica.

Crawford i Brewer co parę minut wybuchali głośnym śmiechem, gdy jedna z opowiedzianych historii okazała się być niesamowicie zabawna.
Nagle Jack zatrzymał Kimberly i pozwolił, by reszta ich paczki nieco się oddaliła.
-          Kim, może teraz mi się uda. Cały czas chcę ci to powiedzieć – chłopak złapał ramiona dziewczyn w swoje dłonie. – Bez zbędnych wstępów. Kim, ko...
-          Eddie! Przestań! – krzyknął przerażony Milton, gdy przyjaciele znaleźli się w Sali Kolumnowej.
Tym krzykiem rudowłosy zwrócił na siebie uwagę Brewera, który właśnie obmyślał plan zemsty na Miltonie.

Jack zauważył roztrzęsioną Crawford.. Podszedł do niej.
-          Kim, wiem że ten cały pomysł z wjechaniem na szczyt pomnika Kolumba, mógł dziwnie wyglądać, ale nie zrobiłem tego bez powodu.
Blondynka ciągle stała zwrócona plecami do chłopaka.
-          Zrobiłem to, bo chciałem zwrócić na siebie twoją uwagę. Nie masz pojęcia, jak bardzo cię ko...
-          Nie interesuje mnie to, Jack!
Zapłakana Kimberly stanęła twarzą w twarz z szatynem.
-          To ty nie masz pojęcia! Nie masz pojęcia, jak wszyscy się baliśmy! To była tylko torebka! Joan mogła stracić zwykłą rzecz. Za to ty mogłeś stracić coś cenniejszego. Masz szczęście, że ten świr nie był uzbrojony. Wtedy karate by nie wystarczyło...
-          Hej, dlaczego tak nie nawrzeszczysz na Jerry’ego?! Przypominam, że on też tam był!
Kim przeszła obok Jacka, który z ledwością usłyszał:
-          Bo on nie znaczy dla mnie aż tyle co ty, jakkolwiek by to nie zabrzmiało.

-         Kim?
Jack usiadł obok blondynki. Jedyne czego pragnął to rozmowa z nią i wyjaśnienie paru spraw.
-         Nie, Jack. Nic nie łączyło mnie z Mateo – powiedziała, jakby czytała w myślach szatyna.
Chłopak się lekko uśmiechnął. Blondynka zwróciła twarz w stronę Brewera i odwzajemniła gest.
-         Na pewno? – ujął jej dłoń w swoją.
-         Na pewno – odparła szeptem.
Przyjaciele się do siebie powoli zbliżali. Ich usta już niemalże się zetknęły.
-         Woo-hoo! – krzyknął Jerry, podbiegając do pary. – Zgadnijcie, kto się umawia z Lorie Ramirez!

Jack posyłał przyjaciołom wrogie spojrzenia. Jakim prawem śmiali się z jego prób wyznania komuś miłości?! Według Brewera to było okropne z ich strony.
-          Ale najważniejsze jest to, że w końcu ci się udało – uśmiechnął się ciepło Milton w kierunku Crawford i jej ukochanego.

Crawford nieśmiało przekroczyła próg szkoły. Po chwili znalazła się już na stołówce. Oniemiała, gdy ujrzała pomieszczenie. Jeden ze stolików był pięknie przystrojony. Znajdował się na nim obrus i pyszne dania. Zapalone świece przeganiały mrok panujący na dworze. Jednak uwagę Kim szczególnie przykuło czerwone jabłko usytuowane zaraz obok świecznika na środku stolika.
Jack stał przy stole. Ubrany w niebiesko- czarną koszulę w kratę i czarne spodnie. Wyglądał zupełnie tak jak pierwszego dnia w Seaford High School. Crawford to od razu zauważyła.
-          Widzę, że ubraliśmy się pod kolor – zaśmiał się słodko blondynka.
Brewer w odpowiedzi uśmiechnął się do blondynki podszedł do niej. Stanął naprzeciw dziewczyny i zawzięcie się jej przyglądał.
-          Pewnie się zastanawiałaś, dlaczego wybrałem akurat to miejsce na spotkanie i co tutaj robi to jabłko – Jack jakby czytał w myślach Kimberly.
-          Właśnie tak – odparła.
-          Właśnie w tym miejscu się poznaliśmy – wyjaśnił chłopak. – A jabłko... Może to zabrzmi zabawnie – zaśmiał się. – Jabłko nas połączyło.
Crawford spuściła głowę i się uśmiechnęła.
-          Tak, masz racje – powiedziała szczęśliwa.
Brewer przybliżył się do przyjaciółki i ujął jej dłonie w swoje ręce. Ten moment wyobrażał już wiele razy, jednak dopiero teraz dotarło do niego, że to się dzieje naprawdę. Ma jedną jedyną szansę. Może się wycofać lub zaryzykować.
-          Kim Crawford – Jack spojrzał w oczy Kimberly. – Kocham cię.

-          Tak – prychnął Brewer. – I co z tego wyniknęło?
Crawford wzdrygnęła się na to wspomnienie.

-          Jack, nie możemy być razem.
Te słowa zdecydowanie wstrząsnęły Brewerem. Co to w ogóle miało znaczyć? Dlaczego nie mogli być razem? Jaki był powód, jeżeli takowy istniał. To wszystko zdawało się być jednym wielkiem dramatem.
-          C- co? – wydusił z siebie Jack, natychmiast puszczając dłonie Kimberly. – Dlaczego?!
-          To nie najlepszy pomysł – oznajmiła smutno blondynka.
Z jej miny można było wyczytać, że podobnie jak chłopak była nieco zdenerwowana jak i również zawiedziona.
-          Rozmawiałam kiedyś z tatą na twój temat. Wtedy, kiedy omal się przy nim nie pocałowaliśmy. Wiesz, o czym mówię.
Tak, Brewer pamiętał to zdarzenie.
-          Od razu jak wróciłam do domu, ojciec spytał się czy to ty jesteś ten Brewer.
Crawford mówiła o wszystkim z przejęciem.
-          Jack, nasze rodziny są od pokoleń skłócone! Nie możemy być razem – powiedziała przygnębiona blondynka.
-          Co za bzdura – prychnął szatyn. – Nawet jeśli są skłócone, to co? Nie mogą nam zabronić się spotykać!
-          Nie znasz mojego ojca, Jack. Przykro mi, ale nic z tego nie będzie.
Kim zabrała swoją torebkę z krzesła i blado uśmiechnęła się w stronę Brewera. Ten tylko usiadł na jednym z  krzeseł, a następnie położył ręce na stole, by móc ukryć twarz w dłoniach. Czuł, jakby jego świat właśnie się zawalił.
__________________________________________________
Mam do Was pytanie. Czy jakieś momenty z mojego opowiadania szczególnie utkwiły Wam w głowie? :) I którą scenę najbardziej lubicie? :)

6 komentarzy:

  1. Aleś pocisła z długością rozdziału, wow.
    Moja ulubiona scena? Pomnik Kolumba, Jack i Jerry :D Ach, po części dlatego ją lubię, bo miałam swój udział w jej tworzeniu, po części dlatego, że naprawdę mi się podobała :) (napisałam to, zanim przeczytałam odpowiedni fragment rozdziału ^^ przeczucie?)
    Co do rozdziału- nie no, tragedia. Nie mogło być bardziej radośnie? śmierć dziadka Jack'a, zamknięcie dojo.
    Wspomnienia uświetniają ten rozdział.
    "- Pamiętam to! – krzyknął Jerry. – Dokładnie pięć minut później przerwałem nieudany podryw Jacka – stwierdził Martinez za co lekko dostał z liścia od Brewera."- Najlepszy tekst s03e20 :D

    No cóż.
    Wielki powrót LEah z dwoma rozdziałami, ale...
    Został ostatni.
    Czekam ^^
    I mam nadzieję, że teraz obejdzie się bez akcji ratunkowej ;)

    I <3 U

    OdpowiedzUsuń
  2. WoW!! Postarałaś się! Kgchan twojego bloga <3 nie zastanawiałaś Się nad kolejnym sezonem? Czekam na next :)
    Twoja Ann ;***

    OdpowiedzUsuń
  3. No, no. Super :)
    Nie wierzę, że ten sezon już się kończy. Oczywiście Jerry wymiata z tymi nieudanymi podrywanie Kim xD Najlepszy moment? Właśnie ten!
    Czekam na kolejny odcinek :) Trzymaj się ciepło.

    OdpowiedzUsuń
  4. Boskie, cudowne, niezwykłe
    Wpadnij na bloga:
    http://do-wyboru-do-koloru-projekty.blogspot.com/
    Najlepszy moment:
    - Kim Crawford – Jack spojrzał w oczy Kimberly. – Kocham cię.
    - Jack, nie możemy być razem.

    OdpowiedzUsuń
  5. Cudne to *o*
    Jak oni mogli śmiać się z prób wyznań miłosnych Jack'a?
    Zapraszam do mnie <3

    OdpowiedzUsuń
  6. 30 yr old Physical Therapy Assistant Aurelie Tomeo, hailing from Oromocto enjoys watching movies like Colossal Youth (Juventude Em Marcha) and Magic. Took a trip to Ironbridge Gorge and drives a Jaguar C-Type. YOURurl.com

    OdpowiedzUsuń